Ostanie zdjęcie z okna naszego wagonu przed snem.
I pierwsze po przebudzeniu.
W nocy było zimno, ale radzimy sobie już z regulacją ciepła i wilgotności.


Jak tylko otworzyłem oko (jak mówi moja Mama), powitał mnie taki widok z za
moskitiery.

Dyzio o tej porze już aktywny.
Pieczywo i masło zabraliśmy z restauracji poprzedniego dnia.
Tak zwykle robię i cieszy nas to rano. Poza restauracjami i stacjami benzynowymi nie zrobiliśmy żadnych zakupów. Produkujemy minimalną ilość śmieci. Każdego dnia mieści się w woreczku na potrzeby Dyzia!



Pro memoria; naszych poranków.

Jesteśmy gotowi do wyjazdu, ale nie mogę się rozstać z tym jeziorem
bez kąpieli. Mówiono mi o ciepłych alpejskich jeziorach. Myślę, że polega to na tym, że temperatura powietrza jest większa niż wody.
W tym wypadku tak nie jest. Urwało mi dupę z zimna.



Ostatnie zdjęcie tej wody.
Za Hellstadt.
Jedziemy na wschód.
Właściciele kempingu byli dla nas bardzo serdeczni.
I tak nas pożegnali. Lubię ich dużo bardziej niż ich kemping.

Architektura.

GPS pokazywał 2h15min do celu.
Droga zajęła nam 4,5h. To się sprawdza, że potrzebujemy na podróż drugie tyle.
Bo muszę zbaczać.
Jedziemy tylko lokalnymi drogami i bardzo wolno.
A one oferują zboczenia. Do doliny jakiejś rzeki...

Po oględzinach mostu i oferowanego na nim rosnącego obiadu,
postanowiłem, po ostatnich doświadczeniach, że nie!






Ale Dyzio; ten Diabeł Wcielony, namówił mnie żeby jechać.
Ze zredukowaną skrzynią i zapiętym środkowym dyferencjałem.



Po 3 km dojechaliśmy do gospodarstwa.
Dalej, szczęśliwie nie było drogi.
Upolowaliśmy zdjęcie koguta i wróciliśmy, z zapiętym reduktorem, na główną drogę. Reduktor się przydał, a lusterka, tym razem, zamknęły się same (?!).


Jesteśmy w dolinie rzeki, korycie ze skał wapiennych.
Tej rzeki, którą przekroczyliśmy zgniłym mostem.
Woda krystaliczna i zielona. Może rudy miedzi. Nie ma ryb.
Są kajakarze. Rafting, nawet mnie, podobał by się w tym miejscu..
Jestem w trampkach. W Austrii nie można nosić trampek, tylko buty do chodzenia po górach.
Zszedłem na dół, do rzeki. Szczęśliwie bez Dyzia. Ten spał smacznie.
Wróciłem na górę w moich trampkach, ale na czworaka.



Dojeżdżamy do Lunz am See.
Ponownie w tej podróży; ale z przeciwnej strony.
Dokumentacja kawy na stacji jest obowiązkowa.
Dyziowi zimno.
Mnie też. Adrenalina spada.


Dojechaliśmy do "Naszego" kempingu nad Lunzsee.
Dyzio, poznał miejsce i już jest u siebie.
Ten numer 92, naszego miejsca nad potokiem, zabraliśmy z tego kempingu
niechcący, jadąc w stronę Stelvio.
Zadzwoniłem potem do właścicielki z przeprosinami.
Powiedziała, że nie ma problemu, mają ich pod dostatkiem.
Dziś było miło, wrócić z tym numerem i zająć to samo miejsce nad potokiem.

Organizacja obozu zajmuje nam już niewiele czasu.
Fotel reportera rozłożyłem po raz pierwszy. Dla Dyzia, chyba.
Suszenie ręczników na jeszcze gorącej masce J9 udaje się.
Idziemy spać. Nad potokiem.
Na śniadanie mamy zamówione dwie bułki. Masło mamy z ostatniej przełęczy.




















































































































































































































































































































































































