6 rano.
Mgła i deszcz.

Dyzio śpi dalej i ma gdzieś śniadanie.

8:30 Wiener Neustadt.
Słońce.
Za chwilę będziemy w Wieniu.

WRZESIEŃ – PAŹDZIERNIK 2017 / CZERWIEC – LIPEC 2019 / WRZESIEN-PAZDZIERNIK 2019
6 rano.
Mgła i deszcz.

Dyzio śpi dalej i ma gdzieś śniadanie.

8:30 Wiener Neustadt.
Słońce.
Za chwilę będziemy w Wieniu.

Ledwo zdążyliśmy.
Korki i zdezorientowany GPS. Znaleźć wjazd do załadunku samochodów nie jest łatwo.

Dyzio zmęczony. Ja też.
Odjazd do Wiednia o 23-ciej.

Dyzio nie zna strachu.

Czas spać; o ile to będzie możliwe.


Będąc zakochanymi osobami odwiedziliśmy to miejsce w Veronie.
Do bramy wszakże. I dobrze, nadmiar romantyki był zbędny nieco.

Ale nie aż tak.
Pomimo kubańskich fascynacji, czuję dużą niechęć do takich akcji.
Nie chcę tego szerzej komentować.

Centrum Verony, zapełnione turystami podobało się Dyziowi tak samo jak mnie.


Chociaż psów tutaj jak psów.
Myślę o Gapie.

Poszliśmy na puste planty za murami, gdzie rodziny robią pilnik na ławkach.

Zrobiliśmy własny piknik i cappuccino.


To jest codzienny nasz obrazek z całej trasy.
Pojenie Dyzia. Jak nie chce pić dorzucam mu parę kulek karmy do wody.

Z biurka Mariigrazzi przypadkowo zabrałem folder.

Nomen omen. Ponownie Mille Miglia.

Musieliśmy tam pojechać.
GPS wskazał 30 minut, droga zajęła 90 minut co najmniej.
Włosi wyjechali na weekend z domów.
Ogłupiały GPS zaprowadził nas tutaj.

Dalej intuicja, w to miejsce.

Prywatna kolekcja pana, który umarł w 2002 roku.
Po tym jak zobaczono nasz samochód, wejście z Dyziem nie było problemem.
Podobną Moto Guzzi Falcone miał mój przyjaciel ze Stockerau, Christian Eis.

Mógłbym w tej kolekcji spędzić następne dwa tygodnie albo resztę życia.
Dla mniejszych kolekcjonerów.
Zachwyca mnie przestrzeń zagospodarowana przez tak niewiele materii, która może się poruszać.

Inne gorsze i lepsze zabawki.


Całkiem gorsze zabawki.

Tę pamiątkę widziałem już w podróży.
Luger (Parabellum), z odciągniętym zamkiem kolankowym.

Zabawki dla trochę większych.
Ta BMW Isetta jest w wersji kabrio.

I zabawki dla całkiem dużych.



Pierwszy chyba seryjnie produkowany samochód pana Henry Forda,
o którym podobno powiedział, że wyprodukuje go w każdym kolorze,
pod warunkiem, że będzie to kolor czarny.

Dla mnie.




Dla przyjaciół Vespy.

Muszę pokazać co potrafił zrobić Fiat.




Muszę też skomentować stan tych egzemplarzy.
To są nowe samochody.

Znane kurioza.
I lubiane pomimo braku możliwości wyjścia z tego samochodu nawet w teraźniejszość. Drzwi się zacinały.

Model który zaprowadził nas do tego miejsca.
Lancia Asturia Mille Miglia 1929.



I zdjęcie z jej kolejnego udziału w Mille Miglia.
Już w ramach tej kolekcji.

Pan Luciano Nicolis kolekcjonował również aparaty fotograficzne;

instrumenty muzyczne... wiele instrumentów...
(lubię klarnet)

Kierownice rajdowe konkretnych kierowców!

I mnóstwo innych pięknych i bliskich mi niepotrzebnych przedmiotów.
(Jak ten gwiazdowy silnik od któregoś z amerykańskich mysliwców (?)).

I to jeszcze.
Benz do polowań. Jakbym tego nie widział, nie uwierzyłbym, że istnieje takie monstrum.



Musiałem uciekać, bo już traciłem rozum z nadmiaru wrażeń.
To jest 6000 m2 ekspozycji.


Nawet Dyzio się zmęczył.
To pewnie ostatnie drzewko oliwne w tej trasie.


Na ostatnim odcinku zdarzył się przy wyjeździe z bocznej drogi poślizg tylnych kół.
Z takim skutkiem.

?!

Nie szkodzi. Poczekamy.
Dyzio zmęczony po kolejnym dniu w drodze.

Ale tylko chwilę.
Dyzio to Oldtimerfreak.
Narzekam na brak substancji historycznej w tym miejscu.
To jest samochód taty Mariagrazzia. Właścicelki tego miejsca, gdzie nocujemy.


Nie komentuję detali.
Tym bardziej stanu zachowania.



Powrót wschodnią stroną Lago di Garda jest bardzo powolny i tak samo atrakcyjny jak powolny.

Momentami, jeszcze bardziej atrakcyjny.





Albo jeszcze bardziej...

Ale to znaczy, że dla nas już
STOP i KIERUNEK do domu.

Chociaż ponownie niełatwy.
Korki na drodze były tak duże, że musieliśmy zrezygnować z jazdy wzdłuż jeziora.

Też nie szkodzi.



Krótki trip.

Ale dobry.
Kupujemy bilety na prom do Torri de Benaco.

Wpuszczamy motocyklistów.

Dyzio ma, jak chciał.
ON jest bardzo dobrym pilotem.

Wjeżdżamy, parkujemy i zwiedzamy te nautyczne okoliczności.



Za nami kilwater.

Bliżej, szklanka rufowa.

Dyzio... proszę...
Nie! Tego już dziś nie robimy.
Wiem, że kolor pasuje do sweterka!
Dobry Pilot ze złym gustem; czasami.

Daje się przekonać.
Inteligenty.

Ale na górny pokład musi iść.
A tam wieje.


I można wypaść za burtę.
Ale ON ma to gdzieś.

Ten pan w stroju motocyklowym gratulował nam naszego przedsięwzięcia.
Ten pan w trzecim planie, który ogląda MR2, również. Kapitan tego statku też.
Tutaj Mille Migla jest rozpoznawane. Cieszę się z częstych objawów sympatii.

Dyzio czeka na zjazd z promu w Torri de Benaco.

Żegnamy prom...

i Torri de Benaco.

Rano podzieliłem trasę na małe odcinki.
Wollten uns ueberraschen lassen.

Droga do Salo, po zachodniej stronie jeziora, nieatrakcyjna, między jakimiś Outletami i innym Grosshandel.
Ale góry w tle naprzeciw.
W Salo wjechaliśmy jak często, w bok, najwęziej jak się dało.
I tak szeroko.

I dojechaliśmy na bulwar.
Na cappuccino.

Wiem, nie powinienem. Dyzio jest alergikiem.
Ale muszę się z nim dzielić choć trochę takimi przyjemnościami.

Mea Culpa.

Dyzio w Salo.

Akurat do willi, niedaleko, przyleciał helikopter.

Brzydzi mnie ten luksus.
Dyzio zainteresowany. Musimy porozmawiać!

Spacerujemy po bulwarze i dajemy się oglądać.
Dyzia zacumuję do pachołka później. Na pocztówce.



Nie jesteśmy tutaj sami.
Psów jest na bulwarze wszelki i przyjazny dostatek.

Niektóre też w podróży.

Dyzio chce płynąć na drugą stronę Lago di Garda.

Ja bym wybrał te jednostki!
Nie kocham motorówek, ale tę bym pokochał.

Tę tym bardziej, ale Dyzio, nie przekonany.

A najbardziej tę!
To jest ten luksus, który nie napawa mnie wstrętem w tym ambiente.
Ale z MR2 się na tę jednostkę nie zabierzemy.

Ta cała trasa 1000 mil (+) była potrzebna tylko po to, żebym się dowiedział, że mogliśmy tutaj spędzić ten miesiąc.
Na jeździe z otwartym dachem po bulwarach 5kmh, jedzeniu ciastek i pokazywaniu się w towarzystwie innych psów.
Żegnamy się z Salo.


Dojazd z Brescii do naszego miejsca noclegu zajął kolejną godzinę.
Jesteśmy blisko Lago di Garda. Jest zimno.

Też strasznie tutaj trochę jest, ale wspominam dom Pazzich i nie boję się.
Jestem z Dyziem.


Mariagrazzia dała nam pokój z widokiem na zieleń.
Zaraz za zielenią mamy głośną autostradę i linię kolejową.

Pomimo zimna, hałasu i wskazówek Mariigrazii, która wysyła nas na plażę (!),
idziemy na wieczorny spacer w przeciwnym kierunku.


Trafiamy na takie przedsiębiorstwo.
Może jestem nadwrażliwy po dwóch spokojnych dniach w górach, ale to miejsce też trochę straszy.

Może mnie straszy.
Dyzio jak zawsze i w każdej sytuacji pozostaje bez cienia obaw.

Mamy niepotrzebny sejf i ładnie pomalowany pokój.

Ale Dyzio wybiera swoje podróżne legowisko.
Mam też spać w śpiworze na podłodze?!

Na wieczornym spacerze przed spaniem znajdujemy tutaj taki obiekt.
A narzekam na brak zabytków w tym rejonie.
Zbadamy go rano.

To miasto jest zawsze punktem startu Mille Migila.
Byliśmy już osiem godzin w drodze ale nie chciałem go w tej trasie ominąć.
Droga podobnie trudna jak na poprzednim odcinku a o 19tej byliśmy umówieni z Marizgrazzia w naszym kolejnym miejscu noclegu. To jest jednak dla nas też rajd na regularność. W mieście tłok i brak parkingu. Zrobiłem to zdjęcie "pro forma" i pojechaliśmy dalej.


Zapomniałem!
Wczoraj Fabrizo przyniósł nam świeży kruszony parmezan w aceto balsamico.

Droga jest podła.
Tłok, korki i zapach świńskiego łajna zamiast czystych krów i końskich jabłek. Krajobraz płaski i nudny.
Musieliśmy zboczyć z drogi, żeby obejrzeć tę atrakcyjną nieruchomość obok klasztoru. Obejrzeliśmy z bliska, ale nie odważyłem się wejść i szukać Ferrari. Chcę jednak wrócić z Dyziem cały do domu.

W Parmie mieliśmy godzinę na wizytę w mieście.
Nie umiałem użyć parkomatu i jakiś pan pomógł mi wrzucając moje 1 euro i naciskając enter. Tak zostało i dobrze, bo czas nam się kurczył.

Dyzio przed baptisterium.

My z Dyziem też jesteśmy parą.

To było szybkie capuccino.
Czas parkowania się kończył.

Dyzio na tle baptisterium.
Czy on się naprawdę martwi, że nie nie jest ochrzczony?
Musze to skonsultować i powstrzymać się od dalszych komentarzy.

Raczej nie.
Wcześniej obejrzał ten mural i się zasmucił.
Tęskni za klaczą a ja go rozumiem.

Spacerowaliśmy jeszcze przed północą.
Trudno jest nam się rozstać z tym miejscem. Fabrizio zapłaciliśmy wieczorem, bo rano jedzie gdzieś do pracy. Zapłaciliśmy, jak okreslił, "siziliano", tzn. gotówką i dał nam discont. Nie on pierwszy.
Fascynują mnie zawsze te dalekie nocne światełka.

Te bliskie też lubię, w powrocie do ciepłego domu.


Brzydzę się trochę tymi skłonnościami, ale dołożyłem do kozy ostatni kawałek grabiny koło trzeciej nad ranem. Podobne zdjęcie poziomej kreski już było.

Dyzia to raczej nie brzydzi.
Nie można go wyciągnąć z ciepłego łóżka.

Ale jak już wstanie.
Był już siusiać, ale on chce iść do klaczy.


Klacz też chyba czekała na Dyzia.


Fabrizio ponownie zostawił na stole przed domem śniadanie, którego nie zamawialiśmy.

Romantyczny jestem wyjątkowo w tym miejscu.
Czas stąd znikać.






Tak zasypialiśmy.
Ta kreseczka to ogień między płytą a korpusem pieca. Zna m osoby uzależnione od tej podczerwieni.
Ohyda.

Tak się budziliśmy.
W nocy ściągnąłem z siebie dres bo mnie podczerwień zaatakowała.

Ktoś mi mówił, że psy podobno nie zdają sobie sprawy ze swojej wielkości.

Nie zgadzam się z tym.
Dyzio wie, że jest Wielki.

Fabrizio jest w moim wieku.
Jest naprawdę przyjazny, czy też przyjacielski. Nie chciałem śniadania.
Jesteśmy sami w tej posiadłości. Pomimo tego zostawił nam paczkę na stole przed domkiem.

Tak za dnia wygląda to miejsce.
Klacz już do nas idzie.

Nad tą doliną.
(Nasz dom widać nawet na górze z lewej).

Fabrizio ma tutaj old- i young- timery.
W codziennym użytku. Dziś jednym jeździł i kosił trawę na dole, w dolinie.




Klacz szła do nas, a Dyzio udawał (jak się później okazało) brak zainteresowania.

Szukaliśmy grzybów.
Spotkaliśmy kilka osób z torbami prawdziwków.
Nic z tego, tutaj też trzeba umieć szukać a las jest dla nas nowy.
Dęby rosną tak:

A tak rośnie w lesie coś czego jeszcze nie widziałem:

Kilometr powyżej naszego domu jest taki obiekt.

Sprawdziliśmy czy w garażu nie stoi zakurzone Ferrari 250 GTO z 63 roku.
Nie stoi. Ulżyło mi trochę, że nie muszę kupować tej posiadłości.

Wspominałem o zniszczonych drogach.
Z bliska tak wyglądają. Można lubić MR2 za to, że jeździ po tych nawierzchniach bez problemu.

I nie dziwić się popularności Fiata Pandy 4x4. Widać z tyłu technikę steyr-daimler-puch.
Tę chcę mieć!

Po powrocie ze spaceru Dyziek stał pod drzwiami.
Nie dlatego, żeby chciał siusiać. Chciał do klaczy. Lubię bardzo te międzygatunkowe relacje i sam z nich korzystam.

Klacz czekała.

Ja też się nie powstrzymałem.
Zioła się suszą na podłodze garażu i ten biały proszek.
Czuję wewnątrzgatunkową wspólnotę z Fabrizio.

To jest piękne i przyjazne miejsce.


Ten domek w którym mieszkamy tak kiedyś wyglądał.

Fabrizio rozpalił kozę.
Dopada nas podczerwień. Znów będę spał goły. Z Dyziem.
Żywy ogień i relacje międzygatunkowe.
Ohyda!


Nie mam ze sobą zakwasu!


Kominek z piekarnikiem etc..

Drogi tutaj też proste nie są.
I dobrze. Nie wymyśliłbym tego.
Nie wiem gdzie jesteśmy, ale trafienie tutaj z Castelnuovo ne’Monti zajęło kolejną godzinę. Mapa nie znajduje tego miejsca. Ale pokazuje tak:


Dom był pusty, ale telefon ma zasięg.
Fabrizio przyjechał po kwadransie i dał nam klucze.
Do naszego domku.



Uciekliśmy od gorąca w góry.
W kozie już było napalone. To najcieplejsze miejsce w jakim będziemy spać w tej podróży. Do rana najcieplejsze.

Droga była bardzo zadowalająco kręta!

Na poprzednim odcinku spotkaliśmy jadącą z przeciwka wycieczkę trzech nowych Lamborghini. To pewnie jedna z niewielu dróg, po których jest sens jeździć tym samochodem. Kręta, szeroka i równa. Ten bolid ma przeszło 2 metry szerokości. Nasz aktualny odcinek jest pełen dziur, czasem trę podwoziem. Te drogi zsuwają się ze zboczy. Nie wspominając, że szerokość często ledwo łapie tylne koła MR2. Spotkane z przeciwka samochody cofają się do najbliższej zatoczki, lub my się cofamy.
Na stromych podjazdach czasem ślizgają się tylne koła. Przed nieznanymi zakrętami redukcja do dwójki jest dobra, nawet jak tył się ślizga. Hamowanie nie byłoby szczęśliwe. Część zakrętów jest mokra. Na tym odcinku byliśmy najszybsi, ze średnią ok. 40kmh.

Lambo jest cool, ale najczęściej spotykanym tutaj i w ogóle we Włoszech jest Fiat Panda. Dla mnie kolejny motoryzacyjny symbol tego kraju. O tyle mi bliski że model z napędem na cztery koła był dostarczany przez Steyr-Daimler-Puch. Ostatni rocznik chyba 2003. Myślę od dawna o tym samochodzie. W przerwach w myśleniu o Lambo.

Wjechaliśmy na 1500 m.n.p.m.

A potem wyżej.

Po wczorajszych doświadczeniach, zrobiłem rezerwację na następną noc w miejscu, które przynajmniej na mapie, wygląda na oddalone od cywilizacji:
Castelnuovo ne'Monti.
GPS wskazał za prostą drogę.
Natomiast droga do Castelnuovo di Garfagnana, wyglądała już zachęcająco krzywo.

W domu Pazzich nie zjedliśmy śniadania.
Capuccino gdzieś w drodze.
Spotkanie na stacji benzynowej z zaprzyjaźnioną firmą.

Dyzio przy wejściu do Castelnuovo di Garfagnana.

Dyzio przy głównym placu, przed lodziarnią.
(W lewym dolnym rogu).

Obejrzeliśmy uważnie sklep z pamiątkami, myśląc o prezentach dla naszych bliskich...


Odpoczęliśmy na ławce.

Pożegnaliśmy bramy miasta.
Tradycyjnie już w tej podróży.


Architektur aktuell.
Już poza murami obronnymi.
Za taki projekt w Polsce niektórzy płacą.
Powstrzymam się od przykładów.
Tutaj pewnie trzeba zapłacić za to, żeby nie powstał.

Przed każdym budynkiem, w chodniku, są tabliczki marmurowe.

Rano dom Pazzi jest mniej straszny.
Dlatego, że się z nim żegnamy!
Szklarnie wyglądają na szklarnie, ale Dyzio ma wątpliwości. Ja też.

W Toskanii pogryzły mnie komary, spuchła mi powieka, spaliła mi się twarz
w drodze.
Może dlatego, że mój sztyft przeciwsłoneczny jest z wyprawy na Kubę z 2011? (!)

Pakujemy się i uciekamy stąd.

Pojechaliśmy zatem dalej.
Do Monte Carlo. Koło Lucca.

Tutaj przenocujemy. Pomimo wszystko.
Przed naszym pokojem jest droga i są szklarnie.
Dom i poniekąd sympatyczny właściciel kojarzą mi się z Hannibalem (Lecterem).
Właściciel nie nazywa się Pazzi.
Zostajemy.

Dla odważnych odcinek "Archiektur aktuell"

Odważny, to jest Dyziek.
Umarłbym tutaj ze strachu bez niego.
Pocztówka na dziś.

Po godzinie poszukiwania naszego nowego noclegu koło Pizy, zarezerwowanego przez Andrea, trafiliśmy.
Na jakąś budę na przemysłowych przedmieściach.
Szczęśliwie nie dało się do niej dojechać, bo mostek na kanale był zerwany. Gdyby nie to, pewnie byśmy tu nocowali. Jesteśmy w drodze sześć do ośmiu godzin dziennie i to jest dla mnie wysiłek.
Nie dało się zawrócić. MR2 zawiesiła się na podwoziu przy zjeździe z asfaltu.
