Przeskocz do treści

Dyzio nie musi zamykać drzwi na klucz, jak ja.
On jest zawsze dzielny.

Śniadanie u Stelli i Matiasa.
Miecz samurajski Stelli i dominacja Dyzia.
Poznaje gospodarza tego domu. Przejmie jego pozycję.

Jedziemy nad jezioro. Konsekwentnie.
Drogę mamy wyjątkowo podłą. Dwie godziny kosztuje nas odcinek na granicy, między Drasenhofen a Mikulow.
Roboty drogowe. Deszcz.

Dojeżdżamy na miejsce po ok 7 godzinach.
Nad Jezioro Goczałkowickie.
Z tego, ostatnie pół godziny zajęło mi znalezienie wjazdu na kemping.

Cieszę się naszą kompaktową formułą. Wjechaliśmy tyłem między choinki.
Dyzio drzemie a ja przygotowuję spanie.
Oglądam, jak Państwo z Hiszpanii, borykają się ze swoją małą, stylową niezwykle, przyczepą.
Było jeszcze dużo manewrów, odczepiania, podłączania...

Jest z nami Kill Bill i Uma.
Przyjechali z Malezji. Też mają nalepki na drzwiach.

Są też większe "kompakty" z podobnymi patentami jak nasz mały.

To nie jest Lunz am See.
W barze jest piwo, wódka, kiełbasa, pizza...
Nie poszliśmy tam.
Na kempingu jest ca 500 osób. Śpiewy skończyły się przed północą i zasnąłem.
Od północy, do pierwszej szczekał jakiś maltańczyk. Potem zasnąłem. Ciepło jest.
Wielkie ogniska też już dogorywały.

Wstaliśmy o szóstej.
Miła Pani z sąsiedniego namiotu, która też już była na nogach, powiedziała nam, że to ostatni możliwy czas na toaletę.
Sanitariaty w tym domku mają dwa "oczka", dwa prysznice i dwie umywalki i zlew na zewnątrz.
Dla tych budzących się, po wczorajszych śpiewach 500 osób.
Nad Lunzersee było, przy naszym wyjeździe, 50 osób i cztery razy większe zaplecze. Nie wspominając o jego jakości.
To nie jest Lunz am See.

Uciekamy z tego miejsca, ale musimy zobaczyć jezioro.
Wędka przygotowana. Ale widzę, że nie biorą. Nawet jak by brały.... to co?
Cieszymy się spotkaniem z przyjaznymi psami i ich właścicielami i uciekamy.

Smutno, jak przy powrocie z Migle Miglia Tour, półtora roku temu.

Trasa do Częstochowy w budowie. Z jednym pasem. Najgorsza ze spotkanych po drodze. Kierowcy niebezpieczni.
Za Częstochową, kawa na stacji. Bez siusiu. Tylko Dyzio. Ja nie dam rady.
Pani, która sprzedaje kawę z jednej strony kontuaru, z drugiej pobiera 1,-PLN za wejście do "toalety". Taki podwójny interes.
Z obu stron lady stoi kolejka.
Zdjęcie drzwi; to ogłoszenie jest nieaktualne, one wiszą na wyrwanych zawiasach.
Jakość kawy i toalety jest taka sama.
Wspominam podłe kawy, na podłych stacjach.


Uciekamy.
Po kolejnych 6 godzinach jesteśmy w domu.
Przejechaliśmy 3333km.

Robię zdjęcie Dyziowi w tym samym miejscu, gdzie fotografowałem go przy MR2
16 października 2017.
Zdjęcie z Gapą na trawie jest z 17.10.2017. Dzień po tamtym powrocie.
Zdjęcie z Gapą [*] (04.04.2018) na śniegu jest jednym z ostatnich wspólnych z Dyziem.

Przerwa w podroży.
Ale wkrótce pojedziemy na Trollensitiege.
Albo w inną stronę!

1

Rano jest ciepło, ale pada.
Wyjeżdżamy z Lunz am See.
Mijamy klasztor Melk, największą barokową budowlę na świecie.
Ja ją znam, Dyzio nie musi.

Ponieważ wyjechaliśmy wcześnie, postanawiam nie jechać na kemping w Klosterneuburg, tylko do Maćka do 2 Bezirk'u. Leopoldstadt - Wien.
Ale go nie zastajemy.
Idziemy do Augarten do Bunkerei na obiad.

Jak mówi pan, który miesza tutaj od dziecka, tę wieżę (FLAK-Turm) obrony przeciwlotniczej próbowano po wojnie wysadzić. Ludzi ewakuowano z okolicy.
W całym Bezirk'u wyleciały szyby z okien a wieża pękła nieco. Na górze.
Potem zasiedliły ją tysiące ptaków i wycięto w niej otwór żeby spuszczać ptasie odchody, które bez kontroli rozsadzały wieżę.
Potem ją zabetonowano i związano na górze. I tak po wsze czasy będzie stał jeden z wielu pomników wujka Adolfa.
Geschichten aus dem Wienerwald.

Na obiad Hausgemachte einhemische Eierschwammerl mit Knoedelscheiben im Rahmsauce.
Dyzio zachwycony

Mniej zachwycony powrotem.
W perspektywie, komin spalarni śmieci, projektu pewnego znanego architekta, który ma swoich fanów.
Mój zachwyt, dorównuje dyziowemu.

Spotykamy się z Matjasem i odwiedzamy jego studio w 1 Bezirk'u.
W drugiej kondygnacji piwnic, na poziomie metra.
Jestem oszołomiony lokalizacją, wyposażeniem i przesdięwzięciem.
Dyzio też.

Widziałem taki film: ".....zawodowiec".

Na podłodze piwnic, cegła z godłem cesarskim.
Znam ją ze strychów w Wiedniu.

Spotykamy się ze Stellą i jemy kolację we włoskiej restauracji na Gaussplatz.
Wesołe jest jak Włosi, zdziwieni, rozpoznają w Stelli Włoszkę i gawędzą.
Stella i Matias odprowadzają nas do naszego hotelu na Taborstrasse.
Zjemy jutro razem śniadanie w piekarni na Gaussplatz, przed naszym odjazdem.

Nocuję z Dyziem w żydowskiej dzielnicy w arabskim hotelu.
Myję ręce i zamykam drzwi na klucz.

2

Jednak webasto.

W nocy miało być minimum 9 stopni.
Ale jak powiedział nam dziś, po południu Ruppert, było 6.
Jeśli zostajemy jedną noc na kempingu i przyjeżdżamy wieczorem,
samochód i silnik są nagrzane i oddają w nocy ciepło. Podobnie jak podczas dnia świeci słońce.
Po kilku dniach postoju bez słońca, odczułem to zimno.
Dyzio mniej. Ale chodzi w sweterku, bo w ciągu dnia temparatura zmienia
o dobrych kilka stopni.

Poranne widoki za naszym oknem lubię nadal.
Widoki wnętrza, również.

Mieliśmy kłusować.
Złowić rybę w Lunzersee, albo u potoka. I upiec na ognisku nad potokiem.
To się szcęśliwie nie uda.
U potoka bym nawet nie wiedział jak złowić, choć je widzę.
Chyba w moskitierę.
A w Lunzersee z pożyczonej łódki, niezręcznie.
Jest absolutny zakaz dla otwartego ognia. Pomimo deszczy, jest sucho i są pożary lasów.
Cieszy mnie to. Przecież nie chciałbym tej ryby nawet wypatroszyć.
A haczyk wyjąć... A...wypuścić jednak.
Honorowe wyjście.

Tradycyjnie fotografia z kawą, nad jeziorem
i ostatnie zdjęcia Lunzeree. Tym razem.

Wczoraj zostaliśmy zaproszeni na dzisiaj na 15stą, na kawę i ciasto, do Suzanne i Ruperta.
Oczywiście za sprawą Dyzia.

Są na emeryturze od 7 lat.
To co zobaczyli, ze świata w tym czasie, jest co najmniej imponujące.
Ich syn, mieszkający w USA, zwiedził do tej pory więcej niż oni.
Z Misiem.
Z Turcji importowali, za majątek, chorego kota, którego znaleźli.
Ruppert chciałby jeszcze pojechać na Madagaskar i w parę innych miejsc.
Suzanne chciałaby już adoptować starego psa. Ruppert też.
Jeżdżą po świecie też z Misiem, który ma swój paszport i wszystkie stemple wjazdów i wyjazdów z kolejnych krajów. Są takie Misie.
Cieszyliśmy się razem naszymi fiksacjami.

Na załączonym zdjęciu Misio i wyposażenie Misia. Pochodzi z różnych krajów.
Sweterek w wełny z lamy, z Peru. Bo było zimno.
Ale to tylko na ten wyjazd nad Lunzsee. W domu Misio ma resztę koniecznej garderoby.

Trudno nam się było rozstać, po trzech godzinach naszej, u nich wizyty.
Oczywiście za sprawą Dyzia.

Wieczorem ma zacząć padać.
Jesteśmy uszczelnieni i sklarowani do jutrzejszego wyjazdu.

Nie mogę się powstrzymać od dodania jeszcze jednego zdjęcia Dyzia z wczorajszego szkolenia. Portret w skoku.

2

Noc zimna. Nad ranem 8 stopni.

Wyspaliśmy się tym razem długo. I dobrze, bo o 8mej było dopiero 11 stopni.
Podoba mi się takie podróżowanie.
Budzenie się nad potokiem albo z widokiem na Dachstein ma swoją jakość.
Możliwość pluskania się w potoku albo krystalicznym jeziorze o świcie, też.
Cały dzień "na powietrzu", jak mówią moi rodzice, nie robi nam źle.
Towarzystwo też jest dobre i nieuciążliwe.
Ceny za noc w Niemczech dorównywały prawie hotelowym.
W Lunz am See płacimy 1/3 tego co w Niemczech i korzystamy z najlepszej dla nas oferty.
Jeśli nie ma w planie zwiedzania miast, odwiedzania muzeów, etc...,
ta forma jest dobrym dla nas rozwiązaniem.
Korzystamy z natury. Dla Dyzia miasta też nie byłyby interesujące.

Rozważam instalację webasto. Jeśli temperatura w takiej podróży spadła by poniżej 5 stopni, marzli byśmy raczej w nocy a rano trudno by się było rozgrzać.

Jest jak obiecałem.

Zajmujemy się intensywnie nie robieniem niczego.
Albo robieniem boeuf strogonoff. Z Butterkornspitz.
Tym razem, nic nie wsiąkło w ziemię.

Szkolę Dyzia kawałkami wołowiny ze strogonoff'a.
Jest szczęśliwy.

Idziemy znów na spacer do Lunz am See.
Znajdujemy takie cudo.
To już wersja z panoramiczną szybą. Ktoś założył też te chromowane powieki, niestety. Zostały zresztą zabronione w Austrii dawno temu.

Państwo z Wielkiej Brytanii odjechali.
Widziałem jak przejeżdżali przez Lunz am See.
Idziemy z Dyziem do świetlicy uzupełnić blog i zrobić pranie.
Czekam już na zachód słońca, żeby iść spać.
Nad potokiem jesteśmy znów sami.
Jutro idziemy na pożegnalną kawę do Rupperta i jego żony.

Po przejechaniu ca 2500 km wróciliśmy do Lunz am See.
Duża pętla.
Ten kemping lubię najbardziej ze wszystkich poznanych.
Dyzio mości się do snu. W nocy będzie 9 stopni.

Śniadanie;
już zjedliśmy.
Ale już czekam na mój/nasz obiad.
Dyzio śpi do obiadu, ale na zapach gotowanego jedzenia budzi się; oczywiście.
Jajka mamy z kempingu, ale nie wiem czy zjemy je na obiad, czy na kolejne śniadanie.
Fotel reportera jest dla Dyzia. Mnie się nie przyda. Ja nie mogę się podnieść z tego dołka.

Tradycyjne już zdjęcia z łazienki.

Obiad o 12:15.
Bo wstajemy wcześnie i o siódmej jemy śniadanie.
Bigos. Liofilizoawany. Polska produkcja.
Oczywiście wylewam, w procesie, ćwierć bigosu na ziemię.
Zeskrobuję potem saperką i wrzucam do potoka; bo przecież za moment Dyzio zje resztki razem z ziemią.
Bigos jest pyszny.

Szkolę Dyzia mięsem z bigosu. Nie nadążam robić mu zdjęć.

Potem śpimy w wagonie do ...
Dobrze nam tutaj; razem.
Mamy dla siebie czas.

Ruppert.
To oddzielna historia.

Jak przed tygodniem przyjechaliśmy na ten kemping w Lunz am See,
zaparkowałem przy budynku recepcji, zastawiając jakąś furtkę w budynku.
Uprzejmy Pan poprosił, żebym na chwilę odjechał, bo musi tam wstawić kosiarkę, ale że potem mogę tam parkować. Polskie tablice na samochodzie widział. Naklejki też.
Zdziwiły mnie, jego spokój i uprzejmość. Uprzejmy ogrodnik.
Zainteresowała fizjonomia.
Jestem zwyczajny raczej pouczania i strofowania, po rozpoznaniu kraju naszego pochodzenia.

Wieczorem, przed tygodniem, spotkał nas w drodze nad potok.
Powiedział, że widzi nas, jak spacerujemy, od potoka w różne strony
i nie może się nacieszyć naszym widokiem. Dyzia wyściskał.
Mówił, że nie mają psa, bo przez pół roku podróżują samolotami;
Ameryka północna, południowa, Nowa Zelandia, Australia...

W dniu wyjazdu, przed tygodniem, poszliśmy za głosem kosiarki i szukaliśmy ogrodnika. Chcieliśmy się pożegnać. Ale to nie był ten Pan.

Wczoraj, po przyjeździe wieczorem, weszliśmy do świetlicy, żeby zaktualizować blog i zastaliśmy tego Pana w towarzystwie innych Dauerkemper. Zostaliśmy przedstawieni i powitani. Piszę w liczbie mnogiej, ale chodzi oczywiście o Dyzia.
Ruppert nie jest ogrodnikiem, tyko Dauerkamper.
Ucieszyłem się, że go ponownie spotkałem.

Dziś po południu, po po obiadowej drzemce, Dyzio zaciągnął mnie gdzieś; ponownie!
Diabeł Wcielony.
Do domku Rupperta mnie zaciągnął.
Mieszkają w tym domku razem z żoną, (Pani pochodzi ze Słowacji, od 51 lat w Austrii).
Zostaliśmy zaproszeni do domku i ugoszczeni.
Ruppert jest na emeryturze; ma 71 lat.
Jest specjalistą od budowy ciałopodobnych protez kończyn, stereowanych
bezpośrednio połączeniami nerwowymi z mózgiem.
Cieszy go, że mógł wykonywać pracę, która przynosi rzeczywistą pomoc.
Od Dyzia nie mógł się oderwać.
A my od nich, też nie.

To miejsce przyciąga spokojne raczej osoby.
Mam na myśli ten stosik kamieni z potoka, w drugim planie.

Poszliśmy na spacer do Lunz am See.
Sprawdzić jutrzejsze połączenia kolejowe.
Ale nie chce mi się stąd ruszać.

Zdjęcie domu;
" 1883 Schneidermeister Emmerich + Buben"
Porusza mnie to, że krawiecka firma nazywa się "...+ Chłopcy"
Też mam taką. Wyprodukowała jeden produkt.

Mam od rana sąsiadów nad potokiem. Z Wielkiej Brytanii.
Mają podobnie zabudowany samochód, jak my, tylko z większą kubaturą.
Rano chciałem robić pranie. Ale pralka jest od rana zajęta.
Ruppert uprzedził mnie, w imieniu właścicielki kempingu,
że Państwo z GB, są z niepełnosprawnym dzieckiem, które ma w nocy napady krzyku i spytał, czy to nie będzie dla mnie problemem.
Nie będzie.
Zajęta przez nich od rana pralka, też nie.
Państwo są młodzi, sympatyczni i urodziwi.
Ze zdyscyplinowanym psem. Owczarkiem australijskim.
Któremu wycierane są łapki, jak zmoczą się w naszym potoku.

Tutaj jest więcej rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi.

Zostaniemy tutaj do piątku rano.
Nie będzie o czym pisać. Chyba, że o bigosach.

2

Ostanie zdjęcie z okna naszego wagonu przed snem.
I pierwsze po przebudzeniu.
W nocy było zimno, ale radzimy sobie już z regulacją ciepła i wilgotności.

Jak tylko otworzyłem oko (jak mówi moja Mama), powitał mnie taki widok z za
moskitiery.

Dyzio o tej porze już aktywny.
Pieczywo i masło zabraliśmy z restauracji poprzedniego dnia.
Tak zwykle robię i cieszy nas to rano. Poza restauracjami i stacjami benzynowymi nie zrobiliśmy żadnych zakupów. Produkujemy minimalną ilość śmieci. Każdego dnia mieści się w woreczku na potrzeby Dyzia!

Pro memoria; naszych poranków.

Jesteśmy gotowi do wyjazdu, ale nie mogę się rozstać z tym jeziorem
bez kąpieli. Mówiono mi o ciepłych alpejskich jeziorach. Myślę, że polega to na tym, że temperatura powietrza jest większa niż wody.
W tym wypadku tak nie jest. Urwało mi dupę z zimna.

Ostatnie zdjęcie tej wody.
Za Hellstadt.
Jedziemy na wschód.
Właściciele kempingu byli dla nas bardzo serdeczni.
I tak nas pożegnali. Lubię ich dużo bardziej niż ich kemping.

Architektura.

GPS pokazywał 2h15min do celu.
Droga zajęła nam 4,5h. To się sprawdza, że potrzebujemy na podróż drugie tyle.
Bo muszę zbaczać.
Jedziemy tylko lokalnymi drogami i bardzo wolno.
A one oferują zboczenia. Do doliny jakiejś rzeki...

Po oględzinach mostu i oferowanego na nim rosnącego obiadu,
postanowiłem, po ostatnich doświadczeniach, że nie!

Ale Dyzio; ten Diabeł Wcielony, namówił mnie żeby jechać.
Ze zredukowaną skrzynią i zapiętym środkowym dyferencjałem.

Po 3 km dojechaliśmy do gospodarstwa.
Dalej, szczęśliwie nie było drogi.
Upolowaliśmy zdjęcie koguta i wróciliśmy, z zapiętym reduktorem, na główną drogę. Reduktor się przydał, a lusterka, tym razem, zamknęły się same (?!).

Jesteśmy w dolinie rzeki, korycie ze skał wapiennych.
Tej rzeki, którą przekroczyliśmy zgniłym mostem.
Woda krystaliczna i zielona. Może rudy miedzi. Nie ma ryb.
Są kajakarze. Rafting, nawet mnie, podobał by się w tym miejscu..
Jestem w trampkach. W Austrii nie można nosić trampek, tylko buty do chodzenia po górach.
Zszedłem na dół, do rzeki. Szczęśliwie bez Dyzia. Ten spał smacznie.
Wróciłem na górę w moich trampkach, ale na czworaka.

Dojeżdżamy do Lunz am See.
Ponownie w tej podróży; ale z przeciwnej strony.
Dokumentacja kawy na stacji jest obowiązkowa.
Dyziowi zimno.
Mnie też. Adrenalina spada.

Dojechaliśmy do "Naszego" kempingu nad Lunzsee.
Dyzio, poznał miejsce i już jest u siebie.

Ten numer 92, naszego miejsca nad potokiem, zabraliśmy z tego kempingu
niechcący, jadąc w stronę Stelvio.
Zadzwoniłem potem do właścicielki z przeprosinami.
Powiedziała, że nie ma problemu, mają ich pod dostatkiem.
Dziś było miło, wrócić z tym numerem i zająć to samo miejsce nad potokiem.

Organizacja obozu zajmuje nam już niewiele czasu.
Fotel reportera rozłożyłem po raz pierwszy. Dla Dyzia, chyba.
Suszenie ręczników na jeszcze gorącej masce J9 udaje się.
Idziemy spać. Nad potokiem.
Na śniadanie mamy zamówione dwie bułki. Masło mamy z ostatniej przełęczy.

Krowice,
to są.
Nie pamiętam czy widziałem w naturze kozice.
Kozy, tak. Biorę od nich mleko i ser. Z Adampola, niedaleko Nadkola.
Mają 7 ha łąki i siedzą na drzewach jedząc gałęzie, albo na dachu jedząc gazetę. Może dlatego tak mi ich produkt smakuje?!

Poznaliśmy polsko-włoską parę z Wohnwagen i uroczym pitbullem.
Amore mio!
Prawie ich wyrzucili z kampingu za grill.
Grozi 7000 EUR kary. Tu wszystko jest verboten.
Pinkeln und Kotzen auch. Ale o tym później...

W nocy i rano leje.
Mamy Mannerschnitten, wodę i Bukowskiego.

Rano leje.
Mamy z Dyziem różne zdania na temat medium jakim jest śpiwór.
Ja się gubię.
Wkładam nogi do kaptura, potem nie znajduję zamka itd.
Dyzio od razu mości mi się w nogach. Znaczy w kapturze.
Przegapił przez to poranny Apfelstrudel, kupiony jeszcze nad Riegsee.
Bardziej Apfel, niż Strudel. Pyszny.

Pro memoria, tych chwil z zaspanym Dyziem.

Warunki reportera.

Zdjęcie załączam, ponieważ zapomniałem monety do prysznica z recepcji.
Dziś rano kąpałem się w jeziorze.
Wstyd powiedzieć, wypłukałem też szufladę z rozlanym dodatkiem do paliwa,
która była przyczyną moich wczorajszych zmartwień.

Kamping należy do Lorenzo.
Lorenzo jest grubym, łysym Włochem, z kitką i rogowymi okularkami.
Jest ulepiony ze starego twarogu. Poczułem antypatię. Stała (!) do niego kolejka. Usiadłem w fotelu i poprosiłem o zimny drink.
On też poczuł antypatię.
Ponieważ zarezerwowałem miejsce na Wohnwagen a jestem PKW, trzymał mnie w recepcji trzy kwadranse, narzekając.
Włoska świnia sprawdzała mnie dokładnie w internecie przez te trzy kwadranse.
Miałem czas a Dyzio się chłodził, na kamiennej posadzce.
Potem przyszedł na kolana i dał mi buziaka,
a Lorenzo dał mi najlepsze miejsce na swoim kempingu.
Polubiliśmy się.

Kemping jest nie w moim guście. Wszystko tutaj jest piękne.
Nawet wypchany zając w recepcji, stojący na dwóch łapkach.
Brama i Tamara Łępicka.
Są bardzo mili sąsiedzi ale też szlachetne towarzystwo z Wiednia.
Herr Buergermeister von Pinkelburg i Herr Hofraat von Kotzstein, z żonami.
Piją do upadłego, prowadząc inteligentne dyskusje.
Ich muss pinkeln gehen und ist mir ein wenig zum kotzen.

A tego Steyera żal. Chciałbym go mieć
Takie, w idealnym stanie pracują w Lunz am See.

Na noc nasza markiza została zwinięta i przyczepiona magnesami do ramy.
Szedł szturm.

Zostawiliśmy ją na żywopłocie, żeby dalej mokła, albo się suszyła
i musieliśmy jechać.
W lewo...
Gdzieś za Obertraun.

Czyli do Aussee.
Przez kolejną przełęcz.
Kopenpass.
Gdzieś tam jest Dachstein.

Aussee to Kur-Ort.
Nie robię zdjęć, bo nie ma gdzie zaparkować.

Wracamy.
Ale zbaczamy na obiad.
Nad potok.
Traun. Alles klar?
Strozzaparetti mit feinem Reh-Ragu und heimishcen Eierschwammeln mit Parmezan.
Nawet mi nie jest przykro.
Cały czas myślę czy Dyzio się nie przytruł.
Ale gdzie tam. Ragu go budzi do nad aktywności.

Dyzio nad Traun i struktury.
Jesteśmy w Steiermark, Salzkammergut.

W Traun pływają kajakarze ekstremalni.
Niektórzy przyjeżdżają pociągiem.
Który staje na przejeździe, żeby ich zabrać albo wysadzić.
Gdzieś na końcu pociągu biegnie pan z kajakiem na głowie, żeby nie blokować przejazdu.

Blick auf Obertraun.
Und mir fahren dann zuruck Ham.

Co nam się nie udaje.
Ron Goodwin & Co. każą na m ponownie zboczyć.
Z drogi.

Trafiamy na miejsce przyjazne dla psów.

Kolejka na Dachstein.

Na drugim zdjęciu wagoniki się minęły.
Zdrajca jedzie w tym z bombą...

Nie chcę zabierać Dyzia na górę.
Jesteśmy przygotowani, ale to może za długo i zimno trwać.
Nie mam lęku wysokości ale boję się mojej klaustrofobii.
W towarzystwie grupy Japończyków.
Wjedziemy tam J9.

Nur ein Scherz.
Wracamy na kemping. Korzystam ze słońca. Suszę klamoty a Dyzio odpoczywa.
Klarujemy wóz na noc, przygotowany na burze i deszcze...

Eh. Piszę na tarasie restauracji kempingu.
Dyzio śpi obok, w kabaciku, otulony kocykiem.
Właśnie przyszła żona Lorezo.
Włożyła mi dwie poduszki pod dupę i otuliła kocem.
Podwójnie.
Wzruszyłem się.
Kiedyś mogłaby być piękną Włoszką; ale nie była.

Lubię te wszystkie włoskie świnie.

Dyzio już gotowy do kolejnych akcji.

Zostawiliśmy klar i idziemy do restauracji Lorenzo,
która dziś już nie jest taka okropna jak wczoraj.
Wieder eine Ehrafahrung...

Osiągnięcie kolejnego jeziora w Obertraun trwało 5 godzin.
O szczegółach tego planu napiszę jutro jak sieć pozwoli.

Teraz mamy burzę, deszcz, wiatr i czekam tylko aż mi wyrwie śledzie i haki z magnesami wybiją mi szyby.

Wg opisu: Kemping nad idyllicznym jeziorem.
Zgadza się, tyle, że podobnie jak na Stelvio i Słowacji.
Dramatycznie ciasno, gęsto, etc...
Bynajmniej nie idyllicznie dla nas, chociaż mamy miejsce 3m od jeziora.
Nie chcę zawieść obserwatorów podróży Dyzia, ale maszyna się wyłącza.

Toaleta.
Załączam tez zdjęcia pro memoria różnych warunków tych czynności.
Ostanie zdjęcia, tankowanie naszej alpejskiej wody z nad Reschensee,
do naszej czarodziejskiej podróżnej butelki i włączenie chłodzenia.
Uciekamy z tego miejsca.

Podła stacja. Podła kawa. Podła pogoda.
Koło Salzburga.
Nawet nie zatankowałem.

Szukałem potem stacji benzynowej w pampie.
Odkryłem na stacji, że przyjemny zapach w samochodzie nie jest ze spalonego na przełęczy sprzęgła, ani z waniliowego zapachu, który kupiłem na stacji.
Pochodził z dodatku do paliwa, który dostałem w Słowacji od Martina.
Wylał się pod siedzeniem Dyzia. Szczęśliwie dziś siedział na górze podczas podróży.
Nie otruł się. Ponownie się chłodzi.

4

...
Chcemy przejechać przez Stelvio Pass.
Ale nudzi mi się już na serpentynach i chcę zobaczyć naszą drogę z góry. Wjeżdżam na boczną drogę do jakiejś wsi. I to się udaje.

Założyłem sobie pętlę na szyję.

GPS prowadzi nas na główną drogę, trawersem niżej, niż tą którą wjechaliśmy. Zapowiada się obiecująco dla manie i J9.
Ale po 200 m miękkiej drogi gruntowej mam z prawej przepaść a z lewej skałę. MR2 by nie przejechała a jest wąsko. Boję się o prawe koła. Prawe lusterko zamyka się samo o skałę. Mogłem je zamknąć, nikt za nami nie jechał i nie wyprzedzał. Naprawdę. Mam przed sobą jeszcze 1700 m tej drogi i dalej nie jest lepiej. Na końcówce zamykam oczy i jadę.
Porysowałem lakier na plastiku nadkola.
Tania nauka. Zaliczam do kosztów eksploatacyjnych, podobnie jak wspomnianą wcześniej, kratkę wentylacyjną.
Ograniczyło to moje zaufanie do GPS. A jazda w teren jest cały czas podobna do jazdy samochodem z początku XXw. Najpierw idzie człowiek z chorągiewką, bada, ostrzega. Potem jedzie samochód.
Przypadek ten, szczęśliwie również ostudził moje chęci zbaczania z drogi na Stelvio Pass. To jest poza tym niemożliwe. Wszystkie boczne drogi są starannie zamknięte.
Więcej zdjęć nie ma. Pozostały emocje.
Grzegorza K. ucieszy ten wpis.

Rogatki graniczne w Stelvio Pass.
Dobudowane bunkry na starej substancji. Strzelnice w betonowych i stalowych ścianach są skierowane w stronę Austrii.

Odpoczywamy chwilę po serpentynach.
Mijanie samochodów i motocyklistów na agrafkach jest niełatwe.
Wyprzedzanie rowerzystów jeszcze trudniejsze. Jednych i drugich są setki.
Już o tej porze.
Wiele osób na rowerach jest starszych ode mnie. Spotykamy dwóch Polaków.
Przyjechali tutaj ze Skandynawii. Spali mało.
Potem, przy zjeździe, nas wyprzedzili...

Jedziemy do tego czarnego punkcika.

Autobus. Miejski. Zgubił się.
Pan palił papierosa, prowadził jedną ręką, rozmawiał przez telefon i był uśmiechnięty od ucha do ucha.
Ja trzymam kurczowo kierownicę. Puszczam na zmianę biegów 1, 2 i jestem pewnie kurczowo uśmiechnięty.

Do punkcika jeszcze parę zakrętów.

Punkcik.

Struktura.

Ale to podobnie jak w Słowacji.
Pięknie, jak nas tutaj nie ma.
Kiedyś to była droga przez góry. Teraz to jest atrakcja turystyczna.

Setki BMW GS 1200.

Pętla autobusów miejskich.
Bez komentarza.

Kierunek przejazdu był właściwy.
Zjazd jest bardziej przyjazny i oferuje szersze perspektywy.
I nieruchomości.

Odpoczynek w trakcie zjazdu.
Dyzio zaprzyjaźnia się z lodowcem i potokiem.
Niestrudzony on jest.

Krowa. Z dzwonkiem. Na serpentynie.
Nie próbujemy nawiązywać relacji międzygatunkowych.

Tam, na dole, chciałbym kawę.

Dostaję kawę na stacji benzynowej.
Kosztuje 2 Franki (!)
Wyjechaliśmy z Austrii do Włoch a teraz jesteśmy w Szwajcarii.
Nie, żebym to zaplanował.
Chciałem jakoś inaczej wrócić...
Ale to też się nie udaje. Pani na stacji benzynowej, mówi, że wrócimy ponownie przez Nauders, albo możemy zawrócić.
Dziś już nie zawracam do przełęczy.

Mieliśmy nocować w innym miejscu, ale w planie miały być jeziora.
Dojechaliśmy nad Achsensee.
9 godzin w podróży. Obaj jesteśmy zmęczeni.

2

W porównaniu z Bawarczykami, Tyrolczycy wypadają bardzo przyjaźnie.
Może to kwestia zawodowa. W tej miejscowości nie ma ani jednego domu.
Tylko pensjonaty i małe hotele.

Przez tę miejscowość przejeżdża 1000 motocykli dziennie. Albo więcej.
Z wielu krajów.
Połowa z nich to BMW GS1200.

Dyzio próbował w kawiarni ułożyć się do snu.
Zasnął chwilę później w pokoju. Jak kamyczek.
To był długi dzień.

Obiecałem zdjęcie Extrawurstsemmel kupionej wczoraj w Ga-Pa, która była przyczyną ambarasu z kratką wentylacyjną.

Urząd gminy, stanu cywilnego i meldunkowy. Hm...

Relacje międzygatunkowe.
Dyzio zjadłby tę klacz z kopytami. Ale podobnie zareagował półtora roku temu na klacz Fabriano w Monte Carlo. A potem się zakochał.

Struktury.

Jak piszę, że Austria jest bajkowa, to myślę, że jest bajkowa.

Shciessstand (strzelnica?) arcyksięcia Rudolfa.
Lubię tę architekturę, dobudówki i działkę.

Most nad strumieniem się wali.
Ale musimy pod nim przejść. Po drugiej stronie, warsztat naprawczy mostu.
Stoi tutaj już długo, Też dobra, bezpretensjonalna architektura.

Jesteśmy na względnie dużej wysokość, ale ponownie jest gorąco.
Dyzio woli chłód betonu niż moszczenie się w kocyku.

2

Przeszło tydzień temu wyjechaliśmy z Niżnej we wschodnie Tatry.
Dojechaliśmy przez nieuwagę nad Riegsee.
Bawarczycy nie przekonywali mnie, że kałamarnica pochodzi z ich jeziora.

O wschodzie zatankowałem alpejską wodę do naszego kanistra, która podobno jest lepsza niż każda mineralna i zrobiłem zdjęcia jeziora. Dyzio spał!

Wróciłem po 10 minutach.
Już był spłakany i widocznie stając na drzwiach kierowcy zamknął od środka samochód, z kluczem w stacyjce.

Mam przymocowany do ramy podwozia szczelny pojemnik z zapasowym kluczem.
Nie był potrzebny. Drzwi pasażera się nie zamknęły.
Zjedliśmy na śniadanie bułkę zabraną z Lunz am See. Zrobiliśmy, decyzją Dyzia, krótki spacer na łąki i gotujemy się do wyjazdu.

Wszędzie spotykamy klasyki. Ten należy do naszego sąsiada. Starszego, bardzo sympatycznego pana, który oferował nam wszystko czego byśmy na kempingu potrzebowali. Jak do tej pory radzimy sobie.

Wczoraj w bibliotece przy saunie, wymieniłem kupione w Stockerau 3 CD's; Boba Marleya i Ninę Simone, na trzy książki. Z dużą przyjemnością.
Znalazłem zagubione w samochodzie Mannerschnitten. Zjadłem na deser po śniadaniu.

Nasza poranna toaleta zwykle podobnie wygląda.
Dyzio raczej zadowolony moją obecnością.
Jedziemy w stronę Garmisch-Partenkirchen.

Chciałem odwiedzić z Dyziem GAPA.
Ale po tym śniadaniu, chciałem też zapewnić nam następne, większej jakości.
Extrawurstsemmel! To nie miał być blog kulinarny, ale znawcy wiedzą o jakim klasycznym smakołyku piszę.
Odwiedziny w GAPA miały być dedykowane Gapie. Brakuje mi jej.
Wcześniej myślałem, brak jest stanem niepożądanym. Zmieniłem zdanie.
Kupiłem tę ekskluzywną potrawę gdzieś po drodze u rzeźnika, ale jak lokowałem ją w naszej lodówce z tyłu samochodu, Dyzio wyskoczył ze swojego miejsca na parking. Za potrawą.
Zapinam go zawsze. Do achterpiku. Wyrwał kratkę wentylacyjną w samochodzie.
Pożyteczne doświadczenie, na pustym parkingu. Kratkę wymienię, Dyzia nie.
Muszę go zapinać do trwałych elementów. Na zdjęciu widać nowe mocowanie.

P.S. Rzeźnik był właśnie w Garmisch-Partenkirchen, ale tego nie zauważyłem i pojechałem dalej...

Kawa. Klasyki. Detale. Dyzio. Śmietniki przy drodze.

Jedziemy w stronę Zugspitz. I dojeżdżamy.

Na Fernpass zastajemy korek. Bez ruchu.
Ale odkrywamy możliwość drzemki z nową książką, bez składania siedzeń.
Wyborne.

Przed korkiem nas to nie chroni.
Tunele są remontowane. Przynajmniej czekamy razem z Charlsem Bukowskim.
Miałem o tym nie pisać...
Ale staliśmy potem jeszcze raz w drugą stronę, bo przegapiłem zjazd.
Ale tyko kwadrans.
Tunele są już nie dla mnie. Ostatni miał ok 12km. Kręci mi się w głowie i zasypiam.

Wyżej tęsknimy za staniem w korku. Pogoda nas nie oszczędza.

Kawa w Nauders.
Nie chcę dziś organizować noclegu w deszczu.
Ta podróż, którą GPS organizuje w dwie godziny, zajęła nam blisko sześć.
Widzę Pensjon Tirol (z czerwonym dachem) z żółtą tabliczką ZIMMER FREI.

Ponieważ na odcinku 300m udało mi się trzy razy zabłądzić jadąc do Pensjon Tirol i zaparkować na jakimś prywatnym gruncie, będziemy nocowali gdzie indziej. Ale niedaleko.
W międzyczasie znów świeci pełne słońce, ale nie jestem rozczarowany brakiem noclegu na kempingu do którego nie dojechaliśmy.

Dyzio oswoił nowy lokal.
Ja oswoiłem widoki z naszego kolejnego tarasu.
Odpoczniemy parę dni w tych, niegodnych naszej wyprawy warunkach, i zobaczymy co dalej.

2

Mieliśmy pojechać nad Staffelsee.
Ale jesteśmy nad Riegsee. Oczywiście.
W drodze spotkaliśmy gawrona(?). Nie bał się nas, ale jechać z nami nie chciał.
Parking z toyką wydawał się być przeznaczony do noclegu, ale Państwo z Wohnmobil, powiedzieli, że nie!

Pojechaliśmy dalej na Apfelkuchen nad Riegsee.
Nie ryzykowałem już Apfelstrudel. Nie chcę już mięsa po Weisswurst.
Zostaniemy tutaj.

Pada.
Musimy się na przemian, wietrzyć i uszczelniać.
Ładować baterie komputera też szczelnie.

Widok z naszego tarasu i na nasz taras.

Takie mamy miejsce pracy.
Nie chciałbym zawieść zainteresowanych przygodami Dyzia.

Jesteśmy w mieście. Tutaj przebywają Dauerkemper.
Jesteśmy wyjątkiem. Często.

Mój Kochany Terier. Choć nie mój.

Dauerkemper.
Stoją tutaj od zawsze i mieszkają.
GAP. Garmisch-Partenkirchen.

Głodny byłem. W karcie kantyny było Kaesekuchen.
Zapomniałem, że jestem w Niemczech. To nie jest Kaese tylko Topfen.
Chciałem kisz z serem.
Zresztą Niemcy z prowincji udają, że nie rozumieją i mają chęć na nauczenie mnie niemieckiego.

Dyzio ulokowany w nowym noclegu.

Pada. Próbujemy się uszczelniać na noc. Folia się jeszcze nie przydała do ryby. W nocy nieco szeleściła, ale i tak spaliśmy.

Wieczorem zamówiłem w kantynie Weisswurst. Musiałem. Jestem w Bawarii.
Wyglądam już w pasie też jak Bawarczyk...

Zabrałem z Lunz am See książkę z kempingu. Nieużywaną.
Wiem teraz dlaczego nie była czytana. Ale na sen jest świetna.

Wschód nad Chiemsee.

Namawiam zaspanego Dyzia na siusiu i spacer.
Udaje się i wszystko jest pachnące i ciekawe, nawet w tej porze.

Szybkie śniadanie, ostatnie zdjęcie jeziora i odjazd.

6

... nuda.
Dobrze spałem, ale głód mnie obudził i musiałem pójść do lodówki
po batonik milki. Niebo gwiaździste bardzo i świetliki fruwają.
Nieba się nie da sfotografować ale mnie tak.
Dyzio śpi snem sprawiedliwego.

Świt nas obudził i głód ponowny.
Dyzio gotowy do akcji. Ostatnia kąpiel w potoku i w łazience w tym przyjaznym miejscu.
Akumulator nieco rozładowany, widać na wskaźnikach.

Pierwsza kawa, na stacji benzynowej, gdzieś na zachód od Lunz am See. Skromna.

Druga mniej skromna, w Mondsee. Dyzio chciałby awantury albo przyjaźni ze wszechobecnymi psami szwajcarskimi.

Jesteśmy nad jeziorem. Zbiera się na burzę, ale cały czas temperatura wysoka.

Amadeus...
Chciałem nakarmić Dyzia Mozartkugelln, ale po tym jak nawigacja i drgowskazy
zaprowadziły nas po raz trzeci gdzieś w dupę, postanowiłem opuścić Salzburg.
Kupię mu na stacji benzynowej przy następnym tankowaniu.
Poza tym, to się udało. W Salzburgu znalazła nas burza.
A mnie się chciało siusiu. Sikałem w Berufsschule Salzburg. Przeżycie.
Dyzio niewzruszony.

Nawigacja poprowadziła nas przez przedmieścia. Wjechaliśmy na autostradę na zachód, już za niemieckimi rogatkami granicznymi. I dobrze.
Lexi mówiła, że trzeba czekać na granicy, jadąc przez deutsces Dreieck i każde auto jest kontrolowane.
Na autostradzie korki i kolejne uzasadnienia dla grafiki znaków drogowych.
Zobaczymy jakie są w Niemczech...
Dwa razy próbowałem kupić Lancię Fulvię I. Dobrze, że nie wyszło.

Pierwszy widok Bawarskiego Morza.

I naszego kempingu.

To jest piękny projekt, ale byśmy się w tym nie wyspali.
I nie dojechali...