Przeskocz do treści

Po przejechaniu ca 2500 km wróciliśmy do Lunz am See.
Duża pętla.
Ten kemping lubię najbardziej ze wszystkich poznanych.
Dyzio mości się do snu. W nocy będzie 9 stopni.

Śniadanie;
już zjedliśmy.
Ale już czekam na mój/nasz obiad.
Dyzio śpi do obiadu, ale na zapach gotowanego jedzenia budzi się; oczywiście.
Jajka mamy z kempingu, ale nie wiem czy zjemy je na obiad, czy na kolejne śniadanie.
Fotel reportera jest dla Dyzia. Mnie się nie przyda. Ja nie mogę się podnieść z tego dołka.

Tradycyjne już zdjęcia z łazienki.

Obiad o 12:15.
Bo wstajemy wcześnie i o siódmej jemy śniadanie.
Bigos. Liofilizoawany. Polska produkcja.
Oczywiście wylewam, w procesie, ćwierć bigosu na ziemię.
Zeskrobuję potem saperką i wrzucam do potoka; bo przecież za moment Dyzio zje resztki razem z ziemią.
Bigos jest pyszny.

Szkolę Dyzia mięsem z bigosu. Nie nadążam robić mu zdjęć.

Potem śpimy w wagonie do ...
Dobrze nam tutaj; razem.
Mamy dla siebie czas.

Ruppert.
To oddzielna historia.

Jak przed tygodniem przyjechaliśmy na ten kemping w Lunz am See,
zaparkowałem przy budynku recepcji, zastawiając jakąś furtkę w budynku.
Uprzejmy Pan poprosił, żebym na chwilę odjechał, bo musi tam wstawić kosiarkę, ale że potem mogę tam parkować. Polskie tablice na samochodzie widział. Naklejki też.
Zdziwiły mnie, jego spokój i uprzejmość. Uprzejmy ogrodnik.
Zainteresowała fizjonomia.
Jestem zwyczajny raczej pouczania i strofowania, po rozpoznaniu kraju naszego pochodzenia.

Wieczorem, przed tygodniem, spotkał nas w drodze nad potok.
Powiedział, że widzi nas, jak spacerujemy, od potoka w różne strony
i nie może się nacieszyć naszym widokiem. Dyzia wyściskał.
Mówił, że nie mają psa, bo przez pół roku podróżują samolotami;
Ameryka północna, południowa, Nowa Zelandia, Australia...

W dniu wyjazdu, przed tygodniem, poszliśmy za głosem kosiarki i szukaliśmy ogrodnika. Chcieliśmy się pożegnać. Ale to nie był ten Pan.

Wczoraj, po przyjeździe wieczorem, weszliśmy do świetlicy, żeby zaktualizować blog i zastaliśmy tego Pana w towarzystwie innych Dauerkemper. Zostaliśmy przedstawieni i powitani. Piszę w liczbie mnogiej, ale chodzi oczywiście o Dyzia.
Ruppert nie jest ogrodnikiem, tyko Dauerkamper.
Ucieszyłem się, że go ponownie spotkałem.

Dziś po południu, po po obiadowej drzemce, Dyzio zaciągnął mnie gdzieś; ponownie!
Diabeł Wcielony.
Do domku Rupperta mnie zaciągnął.
Mieszkają w tym domku razem z żoną, (Pani pochodzi ze Słowacji, od 51 lat w Austrii).
Zostaliśmy zaproszeni do domku i ugoszczeni.
Ruppert jest na emeryturze; ma 71 lat.
Jest specjalistą od budowy ciałopodobnych protez kończyn, stereowanych
bezpośrednio połączeniami nerwowymi z mózgiem.
Cieszy go, że mógł wykonywać pracę, która przynosi rzeczywistą pomoc.
Od Dyzia nie mógł się oderwać.
A my od nich, też nie.

To miejsce przyciąga spokojne raczej osoby.
Mam na myśli ten stosik kamieni z potoka, w drugim planie.

Poszliśmy na spacer do Lunz am See.
Sprawdzić jutrzejsze połączenia kolejowe.
Ale nie chce mi się stąd ruszać.

Zdjęcie domu;
" 1883 Schneidermeister Emmerich + Buben"
Porusza mnie to, że krawiecka firma nazywa się "...+ Chłopcy"
Też mam taką. Wyprodukowała jeden produkt.

Mam od rana sąsiadów nad potokiem. Z Wielkiej Brytanii.
Mają podobnie zabudowany samochód, jak my, tylko z większą kubaturą.
Rano chciałem robić pranie. Ale pralka jest od rana zajęta.
Ruppert uprzedził mnie, w imieniu właścicielki kempingu,
że Państwo z GB, są z niepełnosprawnym dzieckiem, które ma w nocy napady krzyku i spytał, czy to nie będzie dla mnie problemem.
Nie będzie.
Zajęta przez nich od rana pralka, też nie.
Państwo są młodzi, sympatyczni i urodziwi.
Ze zdyscyplinowanym psem. Owczarkiem australijskim.
Któremu wycierane są łapki, jak zmoczą się w naszym potoku.

Tutaj jest więcej rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi.

Zostaniemy tutaj do piątku rano.
Nie będzie o czym pisać. Chyba, że o bigosach.